Czekałam na ten film niecierpliwie, bo sztuka i życie Beksińskiego fascynowały mnie od liceum. Chciałam zrozumieć tragizm, jaki przeniknął losy jego rodziny. Dowiedzieć się, czy to, co ich spotkało wynikało z jakiejś obsesji śmierci, naznaczenia. Po seansie w kinie nie jestem mądrzejsza. Zapewne dlatego, że na pytanie, dlaczego Tomek się zabił, Zosia umarła na raka, a Zbigniewa zamordowano, nie może być jednej oczywistej odpowiedzi.
Pamiętam jak jedna z koleżanek przyniosła do szkoły album z obrazami Zdzisława Beksińskiego. Te jego „potwory”, postacie jak z sennego koszmaru… „Wiecie, że jemu to się wszystko śni”, oświecała nas bardziej zaznajomiona ze sztuką. Teraz wiem, że przesadzała, sny, owszem bywały inspiracją jego dzieł, ale nie dominującą.
Beksińskiego wyobrażałam sobie wtedy jako szczupłego młodzieńca, o mrocznym spojrzeniu, w jakimś ciemnym golfiku zapewne, coś smutnego, jak artyści z kina moralnego niepokoju. A to był po prostu miły okularnik, uprzejmy i dowcipny, który upierał się, że jego obrazy wcale nie są takie ponure. Był też perfekcjonistą, zawsze niepewnym, czy to, co właśnie namalował, jest dostatecznie dobre.
Beksiński mnie interesował, a kiedy zamordował go ten chłopak, syn człowieka, który w domu artysty wykonywał wszelkie naprawy, jego postać nabrała symbolicznego wymiaru, a szereg twórców zabrał się za próbę opisania jego życia i sztuki. Przeczytałam więc książkę „Beksińscy. Portret podwójny” Magdaleny Grzebałkowskiej i poszłam na spektakl o Beksińskim, który w rzeszowskim teatrze wyreżyserował Jerzy Satanowski. Kolekcję obrazów Beksińskiego w Sanoku też, oczywiście, pojechałam zobaczyć. Czytałam i oglądałam. I kiedy powstał film „Ostatnia rodzina” także musiałam go zobaczyć. Jak tylko wszedł na ekrany kin. I….?
Rozumiem, dlaczego krewni się gniewają, a kolega Tomka Beksińskiego z radia, mówi, że Tomek taki nie był… Ostatnia rodzina, rodzina wielkiego i uznanego malarza to smutna rodzina. Albo – smutna z nielicznymi momentami radości. Oglądamy ich już po przeprowadzce do Warszawy. Tomek własnie wyprowadza się na własne śmieci. Na starym mieszkaniu zostają rodzice z dwoma babciami – mama Zosi i mama Zdzisława – każda ze swoim pokoikiem i zwyczajami, obie zgodnie wędrujące do kościoła, obie umierają w swoich łóżkach, w sędziwym wieku – szczęście, jakiego nie było dane zaznać żadnemu z pozostałych domowników.
Zosia umrze na raka, Tomek się zabije, Zdzisław zostanie zamordowany.
Bardzo się kochali. Ale Tomek jest na tym filmie dla rodziców okropny. Niektórzy mówią, że taki nie był. Rzeczywiście, ci co słuchali Trójki nocą, twierdzą, że w filmie jego głos jest sparodiowany, kojarzy się raczej z gościem niezbyt normalnym, raczej pacjentem psychiatryka niż facetem z własną audycją radiową. Ciekawe, czy przesadzono również w scenach, gdzie rozwala matce kuchnie za to, że śmiała posprzątać jego mieszkanie. Faktem jest, że osoby, które znamy z jakichś kreacji publiczny, dla najbliższych niekoniecznie są tak mili, jak dla swoich współpracowników czy wielbicieli. Więc on tę kuchnię mógł trochę zbałaganić. Ale matka mu wybaczyła, więc mi nic do tego.
Więc wydaje się, że Tomek był perfekcjonistą jak ojciec. Tylko inaczej niż ojciec – nie potrafił znieść niedoskonałego świata. „Nigdy nie dałeś mi klapsa”, mówi ojcu. „Bałem się, że rozsmakowałbym się w przemocy”, odpowiada mu Zdzisław. Czy tak go źle wychowali, że postanowił odebrać sobie życie? Czy może taka właśnie była karma – widzieć nieznośność życia, nie słyszeć głosu z Niebios i nie mieć nadziei na żaden szczęśliwy koniec.
Ale i tak najbardziej żal mi Zosi.