Nie wiem, co gorsze: opis obdukcji Grzegorza Przemyka czy los sprawców jego śmierci. Obdukcja to dziurawe jako sito jelita, zmasakrowane narządy jamy brzusznej i dwa dni śmierci w męczarniach. Ściganie zomowców i milicjantów odpowiedzialnych za pobicie – mataczenie, setki agentów szukających innego kozła ofiarnego. Z trzech najbardziej prawdopodobnych sprawców tylko jeden skazany, ale nie siedzi, bo psychiczny. Drugi doczekał milicyjnej emerytury i odpoczywa we Włoszech, trzeci się przekwalifikował i mieszka spokojnie na Podkarpaciu. Nawet po 1989 roku nikt ich nie dopadł.
Reportaż Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka” to książka, po której zostaje niesmak. Broń Boże, nie z powodów literackich. Rzecz napisana jest znakomicie. To także dzieło solidne w warstwie treściowej, poprzedzone dziennikarskim śledztwem, wywiadami ze świadkami, lekturą tysięcy stron dokumentów i akt. Niesmak bierze się stąd, że do tej pory krzycząca o sprawiedliwość sprawa śmiertelnego pobicia Grzegorza Przemyka w komisariacie na Jezuickiej w Warszawie, nie doczekała się skazania winnych. Szeregowych „bokserów”, ale również i reżyserów mataczenia wokół tego zajścia, których jedynym celem było nie pozwolić, by mordercza skaza splamiła dobre (!) imię ZOMO i milicji. Dziwne, zważywszy wcześniejsze strzelanie do ludzi w kopalni „Wujek”.
12 maja 1983 roku Grzegorz Przemyk, syn poetki Barbary Sadowskiej świętował z kolegami zdanie pisemnej matury. Na placu Zamkowym, dla hecy wskoczył na plecy Cezarego i obaj się przewrócili. Pech chciał, że obok był patrol ZOMO, szczególnie czujny tego dnia na ekscesy wrogów ludu i prowokatorów, ponieważ była to rocznica śmierci Józefa Piłsudskiego. Grzegorz to człowiek wolny, rzadkość w PRL, nie do zniesienia dla aparatu władzy. Nie boi się milicji, twierdzi, że dowód osobisty został w domu i że stan wojenny jest już zawieszony, więc nie musi nosić dokumentów. Zomowcowi to się nie podoba. Wpycha do suki, wiezie na Jezuicką. Tam Przemyk nadal niepokorny, więc leją go pałami. Potem jeden radzi, by bili, aby ślady nie zostały. Więc zaczyna się łomotanie w brzuch – łokciem i kopniaki. Kiedy skończą, Grzegorz pluje krwią. Strasznie go boli, ale ani on, ani matka nie wiedzą wtedy jeszcze, że właśnie zaczęła się jego agonia.
Wszystko stało się na oczach świadka – Cezarego F., który był z Przemykiem na komisariacie. To prawdziwy bohater, bo całemu aparatowi państwa nie udało się go skłonić do zmiany zeznań. Chociaż, jak policzył po latach w dokumentach IPN – rozpracowywało go 250 ubeków. Ale aparat władzy naprawdę się zaangażował. Narady, jak zagmatwać i zakłamać sprawę śmierci Przemyka, odbywały się także u generała Kiszczaka. Sprawa przeciwko niemu z tego tytułu została umorzona już za postkomunistycznej Polski.
Pierwsza zasada dezinformacji i uprawdopodobnienia kłamstwa – zdyskredytować ofiarę i jego najbliższych. Druga – uczynić świadka niewiarygodnym. Trzecia – wymyśleć scenariusz alternatywny i podsunąć go ludowi. Czwarta – zmusić kogoś innego, by się przyznał (tu załogę karetki). Piąta – znaleźć sprzedajnych ekspertów. Szósta – niech sprawę poprowadzi najbardziej lojalny wobec władzy oskarżyciel. Sąd ma się bać.
Proces w 1984 roku nie miał szans być sprawiedliwym. Ale po 1989 roku, kiedy udało się ocalić przed spaleniem akta sprawy Grzegorza Przemyka, też nie ukarano sprawców. Byli na ławie oskarżonych, ale wytrwale zachowali zmowę milczenia. Wyrok procesu zakończonego w 1997 roku, siedem lat po wszczęciu śledztwa, uniewinniał Ireneusza Kościuka, zomowca oskarżonego o śmiertelne pobicie. Łazarewicz pisze: „Po ogłoszeniu wyroku zachowuje się tak, jakby nie wierzył w to, co przed chwilą usłyszał. Na kamiennej twarzy trudno mu powstrzymać uśmiech.” Przewodniczący składu sędziowskiego uzasadnia, że chociaż Przemyka bez wątpienia na komisariacie pobito, nie da się dokładnie ustalić, kto zadał morderczy cios.
Dopiero w 2008 roku podczas rozprawy odwoławczej, sąd orzekł winę Kościuka i skazał go za udział w bójce ze skutkiem śmiertelnym na osiem lat więzienia. Na mocy amnestii kara została zmniejszona o połowę. Ale i tego Kościuk nie dosiedział, bo „jego adwokat złożył apelację, w której podniósł, ze sprawa się przedawniła, a Sąd Najwyższy przyznał mu rację.”
Przemyk i jego matka na sprawiedliwość mogą czekać już tylko w niebie.