Nie, nie zapadłam w sen zimowy. Tylko czytam. Teraz na przykład o Krwawej Lunie. Ci, co dobrze znają historię, wiedzą, że chodzi o Julię Prajs-Brystiger, która w czasach najciemniejszego PRL-owskiego terroru kierowała Departamentem V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.
Kto historii tak dobrze nie zna, też będzie zaintrygowany tytułem książki Patrycji Bukalskiej. To rzecz całkiem nowa chociaż już z ubiegłoroczną datą wydania – 2016. Ze skrawków – prasowych urywków, wspomnień i dokumentów IPN – autorka próbuje zlepić portret kobiety, która dorobiła się nieciekawego przydomku – Krwawa Luna. Właściwie nie znajduje dowodów, by Brystygierowa dokonywała okrucieństw gołymi rękami. Relacja, którą jedna z gazet opublikowała w 1999 r. mówi o torturach na ludowcu Bolesławie Szafarzyńskim i jest odrażająca: „Maltretowany przez Lunę stanowił widok przerażający. Jądra miał na wysokości kolan. Brystygierowa wsadzała mu przyrodzenie do szuflady i następnie zatrzaskiwała…” Dalej autor pisze, że więzień zmarł. Nie jest to jednak prawda, ponieważ jednak przeżył, co sprawdził dziennikarz i pisarz Piotr Zaremba. Może więc być i tak, że owe tortury to ubarwiona część historii Luny. W dokumentach IPN i rozmowach z prześladowanymi w tamtych czasach ludźmi Patrycja Bukalska nie zdobyła relacji o upodobaniu Brystygierowej do brudzenia swoich rączek krwią w sensie dosłownym. Bo jeśli chodzi o odpowiedzialność za śmierć zadaną przez jej podwładnych i cały ten zbrodniczy aparat władzy – to już z pewnością tak. I to w jej departamencie w tajemniczych okolicznościach zginął Anoda – żołnierz AK z legendarnego batalionu „Zośka”. To jednak ciekawe, że taki Józef Różański, sadysta z więzienia na Rakowieckiej, ze zwyrodniałymi podwładnymi i lubiący bicie, przezwiska Krwawy się nie doczekał. A ona tak. Pewnie dlatego, że była kobietą.
Więc znana dziś jako Krwawa, Luna przyszła na świat w mieście młodości Kazimierza Wierzyńskiego – w Stryju na terenie dzisiejszej Ukrainy i tak jak Wierzyński kochała literaturę. Po zakończeniu kariery w bezpiece chciała nawet zostać pisarką. Napisała książkę jedną czy dwie. Ponoć niezłe. Ale nie przyjęli ją literaci do związku, co odczytuję jako ostatni odruch przyzwoitości. Przy okazji zgłębiania historii Julii, poza odwiecznym pytaniem, jak z miłego dziecka wyrosło takie monstrum, zafrapowała mnie pewna kwestia.
Dotyczy narodowościowych niechęci, a nawet nienawiści. W jednym z rozdziałów, Patrycja Bukalska, pisze, jak pracujący dla bezpieki Polacy pochodzenia żydowskiego zmieniali swoje nazwiska na brzmiące bardziej po polsku (nie tylko Brystigerowa spolszczyła je, ale także np. Berkowicz na Borkowicz, albo ten wspomniany wyżej Różański, który wcześniej nazywał się Józef Goldberg itp.) Jest w tym jakaś ironia losu. Niechętni ludziom, z którymi żyli w jednym kraju, ale jednak często osobno, przebierają się w ich piórka. Ja wiem, że im daleko już było do wiary przodków pewnie i może taki był trend, żeby komunizowanemu narodowi nie świecić w oczy obco brzmiącymi nazwiskami. Jednak owi Żydzi musieli odczuwać szczególną nienawiść i chęć zemsty już za Holocaust, za który Polacy odpowiedzialności nie ponosili, ale byli jego świadkami. Różnie też w różnych miejscach bywało – jednych rozstrzeliwano za ratownie Żydów, inni szybciutko na pożydowskich dobrach rozkładali swoje manatki. Wielu Żydów z bezpieki musiało Polaków nienawidzić. Ofiary tamtego systemu wiedzą o tym i też nie chcą zapomnieć. I tak wet za wet, pamięć za pamięć, niechęć za niechęć. Niekończąca się spirala. Z czasem poprawność polityczna każe trzymać język za zębami, ale w głowie to siedzi. I kiedy nacjonalizm przybiera na sile, taki człowiek z dobrą pamięcią zaczyna z ekstermistami sympatyzować i nawet nie wie, kiedy przechodzi na ciemną stronę mocy.