Do kina na „La La Land” nie dotarłam. Recenzje czytałam pobieżnie. Dlatego film obejrzany w domu zdołał mnie zaskoczyć. Nuta smutku w zakończeniu. Puenta, że nie można w życiu mieć wszystkiego.
Można to też ująć innymi słowami – żeby coś zyskać, trzeba coś poświęcić. Albo – marzenia kosztują. Aż mnie korci, żeby zdradzić zakończenie filmu. I chyba nie będę się powstrzymywać. Skoro i tak większość zainteresowanych go obejrzała… Może jak ja myśleli, że będzie jak w romantycznym hollywoodzkim filmie (nie „Casablance”). Spotyka się dwoje marzycieli. Najpierw sobie dokuczają, potem się kochają. Problemy po drodze rozwiązują, a potem żyją długo i szczęśliwie. Ona marzy, by być wziętą aktorką, On – o własnym klubie jazzowym w starym, dobrym stylu. On jej pomaga uwierzyć w siebie, Ona nie pozwala Jemu zapomnieć o marzeniu. Po wszystkich perturbacjach los się uśmiecha…
Mija kilka lat. Ona nie schodzi z plakatów, U niego w klubie co wieczór pełno melomanów. Tylko dlaczego ona przyszła tam z kimś innym? Jednak to scenariusz nie tak cukierkowy, jak można się było spodziewać.
Posmak smutku, po tych wszystkich wspaniałych musicalowych numerach, które wypełniają film, zostaje na języku. I płynie do głowy z myślą, czy lepiej realizować pasje, czy wygrać na loterii wielką miłość? Od razu też pojawia się bunt: Zaraz, zaraz. Przecież można i kochać, i siebie realizować. Tylko, co to znaczy siebie realizować? Niektórych zadowala skala mniejsza, innych wielka. Ergo – im marzenie większe, tym i cena większa. Czy zawsze? Na pewno nie. Czy często? Być może. Pasje są zazdrosne. Chcą towarzystwa przez całą dobę. I nieraz komuś spragnionemu ludzkiej bliskości ciężko się pomiędzy nie wcisnąć.
Prof. Leszek Kołakowski powiedział kiedyś, że jeśli człowiek w ogóle może odczuwać prawdziwe, niczym nie zmącone szczęście, to tylko do trzeciego roku życia. Wraz z rosnącą świadomością, rośnie ból istnienia, a chwilom radości towarzyszy świadomość tragizmu ludzkiego losu.
Jeszcze jedno. Skoro to była taka wielka miłość i namiętność, to czy nie rzuciliby się sobie w ramiona przy takim nieoczekiwanym spotkaniu. O! Z pewnością byłoby to hollywoodzkie! Ale czy tak jest w życiu? Ona pewnie obecnego męża też kocha. Może inaczej, ale nie znaczy wcale, że słabo. Mają dziecko, jest im razem dobrze. Nie chce go rzucić. Tylko przez głowę przemknie jej myśl, co by było, gdyby zamiast niego był tamten chłopak z czasów pogoni za marzeniem? Może szczęście do kwadratu? I ta myśl na moment ściśnie serce. A potem pójdzie się dalej.
„La La Land” było w ostatnich miesiącach najczęściej poszukiwanym tytułem na stronach z darmowymi filmami i producenci mocno interweniowali, walcząc o blokadę takich nielegalnych seansów. Śmiało zatem oglądać można film legalnie. Jest w wypożyczalniach.
Fabularny smutek osłodzi Wam muzyka. Wiedziałam, że będzie wspaniała. Wiedział to każdy, kto oglądał poprzedni film wyreżyserowany przez Damiena Chazelle’a – „Whiplash” to jazzowa perełeczka i miło zrobiło mi się na sercu, kiedy wspaniałego J.K. Simmonsa zobaczyłam przez moment także w „La La Land”. Tu też rządzi muzyka. I Amerykanie, jak to oni, pokazali, że perfekcja w filmach to ich specjalność. Pierwszą scenę, w której śpiewa i tańczy tłum kierowców w korku na autostradzie, sfilmowano bez cięć. Prawdziwy majstersztyk. Później jest cudownie musicalowo, trochę déjà vu filmów z Ginger Rogers i Fredem Aistairem. Na koniec ta kropla smutku. Naprawdę? Nie można mieć wszystkiego?